Tomasz Oryński is STV's Polish columnist and writes a monthly essay on his life in Scotland. This month he compares Britain's attitude to Europe to our 'throwaway culture'.

Tomasz's article is published in Polish with an English translation underneath.

Kurz po referendum Brexitowym powoli osiada.

Ale oczywiście nie oznacza to końca dyskusji. Moi antyunijni przyjaciele wciąż wykorzystują każdą okazję do tego, aby wypunktować jakieś wady Unii Europejskiej. Zwykle chodzi o kilka tych samych rzeczy -- emigrację i "ograniczanie niepodległości". I w pewnym momencie dotarło do mnie, że Brexit to po prostu kolejna emanacja brytyjskiego marnotrawstwa które przejawia się tym, że rzeczy się nie naprawia tylko się je wyrzuca. Przyjrzyjmy się temu bliżej na przykładzie motoryzacji.

Kiedy pierwszy raz przybyłem do Szkocji przyjaciel zarekomendował mnie do agencji zapewniającej kierowców na zastępstwa. Nie mogłem się doczekać, wyobrażając sobie, że ten bogaty, zachodnioeuropejski kraj odda mi do dyspozycji flotę pachnących nowością pojazdów. Szybko zostałem sprowadzony na ziemię.

Owszem, rzadko kiedy zdarzało mi się prowadzić pojazd starszy niż sześć lat, jednak wiele z nich było w znacznie gorszym stanie niż mój polski Duży Fiat z 1988 roku. Wygląda na to, że tu nikt nie bawi się w porządne serwisowanie pojazdów -- większość nich zajeżdżane jest na śmierć a następne zastępowane nowymi. I część z nich była w takim stanie, że nawet ja, który odważyłem się kiedyś jechać 30-letnim Wartburgiem kolegi, nie czułem się w nich bezpiecznie. Jednak kiedy zgłaszałem problem zwierzchnikom lub odmawiałem jazdy w trosce o bezpieczeństwo zwykle słyszałem jedną śpiewkę "jakoś żaden inny kierowca nie narzeka".

Zakup pierwszego brytyjskiego samochodu to był kolejny szok kulturowy. W Polsce w ogłoszeniach zwykle dokładnie opisuje się stan sprzedawanego pojazdu (choć jego walory oczywiście są zwykle jaskrawo wyolbrzymione). Było dla mnie zaskoczeniem kiedy w brytyjskich anonsach co rusz natrafiałem na twierdzenia w rodzaju "dziwny hałas z silnika, trójka nie wchodzi, nie miałem czasu się tym zająć, ale jeździ wyśmienicie". Po kilku oględzinach pojazdów na sprzedaż, kiedy oskarżano mnie o marnowanie czasu po tym jak nie decydowałem się na zakup oferowanej kupy złomu postanowiłem wykosztować się i kupić samochód z sieci znanego sprzedawcy używanych pojazdów.

To było 25 najdroższych przejechanych przeze mnie mil w życiu. Po tym, jak pomoc drogowa zrzuciła samochód pod poleconym warsztatem który stwierdził, że tego truchła nie ma sensu naprawiać, złożyłem reklamację, która rozpatrzona została negatywnie. Okazało się, że samochód się nie przegrzewa, a jedynie bardzo się nagrzewa w krótkim okresie czasu, a tego gwarancja nie obejmuje. Zamiast kopać się z koniem sprzedałem truchło za jakieś śmieszne pieniądze i wbrew radom wszystkich moich brytyjskich przyjaciół zakupiłem od sympatycznego Hindusa kilkunastoletnią Primerę.

Znajomi Szkoci nie mogli uwierzyć jaką głupotę robię. "Azjatom brakuje kultury technicznej z której słynie Szkocja, przecież to my jesteśmy ojcami współczesnej mechaniki, auto Hindusa to musi być jakiś drutem wiązany parch!" -- mówili. Wbrew im obawom moja Primera okazała się najlepszym samochodem używanym jaki w życiu miałem i bez żadnych problemów przejechałem nią kolejnych 40,000 mil po całej Europie.

Ale nawet najlepszy samochód musi czasem zawitać do mechanika. To było dla mnie kolejnym szokiem. Tu samochodów się nie naprawia. Tu po prostu wymienia się cały uszkodzony podzespół kasując za to jak za zboże. Jeśli wymiana nie przyniesie oczekiwanych skutków, wymienia się inny. Albo ponownie ten sam - kiedy po wymianie tarcz hamulcowych w jednym z sieciowych warsztatów pojawiło się w moim aucie dziwne metaliczne brzęczenie, warsztat w ramach reklamacji wymienił tarcze kolejny raz. A potem jeszcze raz. I jeszcze. Oczywiście bez skutku. W końcu udałem się do małego garażu ulokowanego w małym zaułku gdzie pracujący tam staruszek znalazł problem -- była nim telepiąca się w jakimś załamaniu nadwozia śrubka.

I tak ja, którego zawsze irytowało polskie uogólnianie, że "Szkoci nie mają pojęcia o mechanice" wyciągnąłem wnioski z moich doświadczeń. Od kilku dobrych lat staram się odwiedzić Polskę samochodem co najmniej raz w roku i przy tej okazji zrobić porządny przegląd. Wbrew pozorom to wcale nie jest takie wariactwo jak na to wygląda -- na różnicy kosztów samego przeglądu oszczędzamy na tyle, że starcza nam na prom i paliwo w jedną stronę.

A jeśli uda nam się uniknąć brytyjskiej niechęci do naprawiania rzeczy możemy zaoszczędzić fortunę. Ostatnio na przykład przestała pracować moja klimatyzacja. Odwiedziłem kilka warsztatów w Glasgow i najlepszą ofertą było 420 funtów za części i 300 za robociznę. Ponieważ akurat i tak wybierałem się do Polski, kupiłem sobie mały wiatraczek który pomógł mi przetrwać podróż przez Europę w letnim upale i naprawy dokonałem we Wrocławiu oszczędzając dokładnie 658 funtów. No a jeszcze został mi ten wiatraczek.

Mam taką teorię, że Brytyjczycy są po prostu zbyt przyzwyczajeni do życia w luksusie. Komu chce się użerać z naprawianiem rzeczy, kiedy można po prostu kupić nową? Kto by dbał o to, żeby samochód służył mu przez dekadę, skoro i tak znudzi się on za trzy lata a na rynku pojawi się nowy, bardziej ekscytujący model? I czemu Wielka Brytania miałaby bawić się w naprawianie wad Unii Europejskiej, kiedy po prostu może ją porzucić i zacząć coś nowego - dokładnie tak, jak z samochodem?

Jest tylko jeden problem: tym razem w salonie nie czeka nowe błyszczące coupé. To prawda, obiecują, że nowy samochód będzie szybszy, wygodniejszy, oszczędniejszy i tańszy, ale jak na razie nie byli w stanie pokazać nawet prototypu. I zapewne właśnie dlatego niektórzy zwolennicy Brexitu zaczynają wątpić czy podjęli dobrą decyzję. Bo, kto wie, może te nowe cztery kółka będą faktycznie znacznie lepsze. Ale całkiem też możliwe, że będą musieli teraz wydawać fortunę na taksówki albo jeździć autobusem.

Tomasz Oryński (orynski.eu) jest polskim niezależnym dziennikarzem mieszkającym w Szkocji. Publikuje po polsku, czesku i angielsku. Studiował fizykę, astronomię, politykę Europy środkowowschodniej oraz bohemistykę. Jego zainteresowania dziennikarskie obejmują transport drogowy, politykę, muzykę i podróże, być może dlatego, że swoją przygodę ze Szkocją rozpoczął za kierownicą ciężarówki kursującej na Hebrydy Zewnętrzne.

The dust after Brexit is slowly settling down.

Of course, though, everyone still discusses it. My pro-Brexit friends still use every opportunity to point out the flaws in the European Union. It's usually just a few things -- mostly about migration and limiting sovereignty. Some, when pushed, admit that "actually the European Union is not that bad, I just don't like a few things". And then it occurred to me: Brexit is yet another emanation of British throw-away culture. Let's have a closer look at it.

Case study: vehicles.

When I first came to Scotland, my friend recommended me to an agency which hired drivers. I was looking forward to it as I imagined this wealthy western European country would provide me with a fleet of brand new vehicles. I was quickly brought down to earth when I found that, while I rarely drive a vehicle older than six years, my 1988 Polski Fiat 125p I had in Poland was actually in much better condition than most of them. It looked like those vehicles were driven to the ground with minimal servicing and then replaced. And some of them stay on the road much longer that I would consider safe, but when refusing to drive them, I just heard "no other driver ever complained about that".

The hunt for my first British car brought another cultural shock. In Polish ads, the vehicle condition is usually described in detail (although, of course, tends to be overrated). I was shocked to see all those ads with notes like "something is making a noise in the engine but I could not be bothered to look under the bonnet; it drives OK". After being called a "time-waster" by private sellers when I decided to give pass on the piles of scrap they had for sale, I decided to get my new wheels from a well-recognised second-hand dealer.

This was the most expensive 25 miles of my life. After a tow truck dropped me at the garage and found the car beyond economical repair, I went back to be told "the car is not overheating; it's just heating up very quickly -- there are no grounds for warranty claim". I managed to sell the car at a fraction of the price and then decided to go against the advice of my British friends and got myself an 11 years old Primera from a nice Indian guy. Despite their warnings -- which could be summed up as "those guys from Asia lack of our superior British technical heritage; you can't expect them to maintain their cars properly" -- it was the best buy ever. I happily drove another 40,000 miles on it all over Europe with no major technical issues.

But even the best car needs a mechanic. That was another shock. Here, they don't fix things. Here they just remove a worn or broken component and fit a new one then charge you an arm and a kidney for it. When there is a problem, they just try again. Once at a network garage I came back to report a strange noise after having my brake drums replaced. They replaced them again. And again. And yet again, to no result. Finally I went to a small back street workshop where an elderly guy found that the problem was caused by a loose nut rattling around.

So there you got me. I was always annoyed to hear my Polish friends saying that "British workshops are useless". I considered it chauvinist. But I learned my lesson and now I am going to Poland once per year by car to have it serviced properly. I have to say, this is not as crazy as one might think - the difference in service cost alone pays for ferries and petrol for at least one direction. And getting around British reluctance to fix things can save you a fortune.

Recently my air conditioning stopped working and I was told that I had to change a compressor. The best quote in Glasgow was £420 for parts plus £300 for labour. I was going to Poland anyway, so I bought myself a small fan to survive this journey and had it fixed there. It turned out to be a minor electric issue. My savings: £658. And I still have that little fan.

My personal theory is that people in this country become too used to their comfortable ways of life. Who needs to bother with fixing things if another one can be bought at any time? Why would anybody try to take care of a car for it to last decades if it becomes boring in a couple of years and the new one is going to replace it? And why would Britain want to work with others to fix flaws in the European Union if it can just vote out and get something new, exactly like with the car?

Except that this time there is no new shiny Coupé waiting in the local dealership. Yes, they keep saying that the new one will be faster, more comfortable, will do more MPG and will cost less, but so far they have failed even to show the prototype.

And this is why some people have started to have second thoughts. Because, who knows, it might be brilliant indeed. But there's a chance they will have to fork over for a continental cab to get anywhere, or stand waiting at Europe's bus stop.

Comment by Tomasz Oryński (orynski.eu), a Polish freelance journalist living in Scotland. His work is published in Polish, English and Czech. He has studied physics, astronomy, eastern European politics and Czech and his professional interests include road haulage, politics, music and travel. His first Scottish job was driving a truck in the Outer Hebrides.